Jest fenomenem naszych czasów. Z całą ich dekadencją i dramatyzmem totalitarnych ustrojów. Jest sumieniem nas wszystkich, którzy w milczący sposób, patrzą na dewastację humanizmu.
Nazywa się Ai Weiwei i jest kimś na kształt tętna. Bijącego w zatkanej tętnicy naszego człowieczeństwa.

Kiedy Ai Weiwei zabiera głos, robi to tylko w jednym celu – aby rzucić rząd chiński na kolana, jednocześnie podnosząc z nich upadłą chińską kulturę. Dziedzictwo Państwa Środka i jego symbolika przewija się bowiem w większości jego prac. Elementy tysiącletniej historii są czytelne dla każdego, nie tylko dla Chińczyków, choć odbierane są przez Zachód i Wschód na innych płaszczyznach zrozumienia. Ai Weiwei – uchodźca z Pekinu, człowiek, który nosi w sobie historię swojego kraju, z jego dobrymi i złymi momentami, artysta który wie, że sztuka nie znosi mentalnej korupcji, został okrzyknięty przez Zachód, najbardziej wpływowym artystą, a przez swój kraj, uznany za zagrożenie.
Fenomen Ai Weiwei stworzył Zachód, od wieków zafascynowany zjawiskiem tamtejszego komunizmu, jak i same Chiny, które poprzez restrykcje nałożone na niego, zrobiły z Ai symbol walki o wolność. Potwierdza to niejako sam Weiwei, który mówi – Zachowania służb specjalnych uczyniły mnie bardziej wpływowym. Zamiast rozwiązać problem, oni mnie stworzyli.

Jego prace są prowokacyjne, czasem wręcz niewygodne do oglądania, bo przypominają nam o rzeczach, o których chcielibyśmy zapomnieć. Wszyscy chyba pamiętają jego fantastyczną instalację Sunflower Seeds, którą w 2010 pokazała, londyńska Tate i która, nie tylko odbiła się głośnych echem w mediach, ale zwróciła uwagę zwykłych ludzi.
Ai Weiwei jest, bez wątpienia głosem tych, którym odebrano prawo do mówienia. Jest komentarzem do tego, co dzieje się w świecie, nie tylko w Chinach. Nieuniknione było jego spojrzenie na to, czym świat żyje od ponad roku, a więc na pandemię COVID 19. Ai Wewei robił zatem film Coronation, w którym starał się pokazać, rodzącą się wówczas epidemię na trzech poziomach: społecznym, propagandowym oraz ludzkim. Na każdym z nich, Ai Wewei poległ. Zamiast kreatynego gniewu, do którego nas przyzwyczaił przez ostatnie lata i którego oczekiwalibśmy w tym filmie, otrzymaliśmy intelektualną papkę, której trawienie nie wymaga wszak żadnego wysiłku. Bo czymś takim karmi nas telewizja.

Dokument otwiera scena ukazująca, stojące bez ruchu pociągi i kilometry pustych ulic. Pewnie miało to wzbudzić w nas szok, zdziwienie, może nawet strach, że to jest możliwe, aby zatrzymać świat w miejscu. Że jest możliwe i całkowicie zrozumiałe, aby kierować informacją z telewizora, tak jak jest to z góry ustalone. Co więcej, że to jest możliwe, aby społeczeństwo chińskie, które od wieków zmaga się z wolnością intelektualną i które bardziej funkcjonuje jako My, niż JA, przyjęło to wszystko w milczeniu pełnym zrozumienia. To powinno szokować. Ale nie szokuje. Dlaczego? Bo oto ten wielki wolny Zachód ze swoim umiłowaniem do wolności słowa i wszelkiego rodzaju rewolucji, zrobił dokładnie to samo – zamarł w bezruchu. I we wszystko wierzył.
Nagle się okazuje, że można zamknąć ludzi w domach i pozwolić im wychodzić tylko wtedy, kiedy rząd uzna to za stosowne. Że jest możliwe powiedzieć ludziom, do jakich sklepów mogą chodzić, a do jakich nie. Że to całkiem normalne i zrozumiałe powiedzieć społeczeństwu, kogo mogą zaprosić do domu, z kim mogą uprawiać seks, a z kim pójść na spacer. Zasady są proste . Wszyscy je rozumieją. Demokratycznie wybrane rządy, mają także przywilej odebrać swoim obywatelom prawo do bycia w ostatniej minucie życia z tymi, których kochają.

To wszystko, to nie dystopijna wizja końca świata, lecz rzeczywistość, której nikt, nawet Ai Wewei nie odważył się podważyć. Ai Wewei poszdł na skróty: pokazał rzeczywistość lockdownu, słabość jednostki w obliczu pandemii oraz samotność w obliczu śmierci, choć z perspektywy totalitarnego rządu. Tak, jakby to zjawisko miało miejsce tylko tam. I wpadł po raz pierwszy we własną pułapkę. Po raz pierwszy bowiem, można powiedzieć, że Ai nie pokazał pełnej prawdy, o którą zawsze walczył. Pokazał ją, jak to widzi system, z którym walczy, ledwie malutki wycinek. To, co mogłoby obudzić globalną dyskusję, to zadanie pytania: jak to możliwe, że Zachód i Wschód spotkały się, nie na płaszczyźnie sztuki, literatury, czy filozofii, ale na polu, który przez wieki je dzielił. Totalitarnego upokorzenia.
7